piątek, 23 października 2015

To i Owo: Marsjanin



- Jakiś czas temu przetoczyła się przez blogową przestrzeń lawina recenzji „Marsjanina” Andy’ego Weira. Tymczasem ja w oczekiwaniu na film świadomie ominęłam zarówno książkę, jak i recenzje - chciałam żeby filmowe medium było moim pierwszym kontaktem z opowieścią, choć w sumie nie wiem skąd u mnie tyle wiary w Ridley’a Scotta, przysięgłabym że po Prometeuszu nie zostało we mnie NIC A NIC, ale zgaduję, że zadziałała siła przyzwyczajenia.
- Okazuje się, że jedyne czego trzeba, żebym dostrzegła potencjał opowieści o Robinsonie Crusoe to inna planeta. Rozumiem, że taka jestem światowa, że tu dla mnie wszędzie za blisko.
- Najwspanialszy wniosek filmu: nauka jest fajna. Przypomina mi to jeden z moich ulubionych filmów o kosmosie, Apollo 13. Widzieliście? Znacie scenę, w której naukowcy z NASA muszą wymyślić sposób połączenia kwadratowego wylotu z okrągłym, używając skończonej liczby danych elementów? Marsjanin jest podobny, pozwala nam się zachwycać pracą szarych komórek i rozwiązywaniem niemożliwych problemów.
- Muzyka ery disco jest przedmiotem ustawicznych żartów, ale ostatecznie chyba wygrywa: a) I will survive przez najbliższe miesiące będzie mi się kojarzyć z Marsem b) Starman Davida Bowiego sprawił, że się wzruszyłam - jest to naprawdę przyjemna sekwencja, która zaskakuje widza faktem, jak wiele i jak niezauważenie zainwestowali w kibicowanie Astronaucie Markowi Watney’owi.
- Marsjanin nie jest wybitnym/bardzo dobrym filmem, który jest kamieniem milowym w rozwoju gatunku (jak np. Grawitacja). Jest to wybitnie dobre kino rozrywkowe, o którym za miesiąc nie będzie się pamiętać, ale jest zrealizowany z tak fantastycznym rzemieślniczym kunsztem, że nie mam za złe. Montaż (trzy jakże różne lokalizacje: Mars/Ziemia/Statek Pomiędzy uprawiają niemalże pływanie synchroniczne ze sobą nawzajem - tak świetnie jest to zrobione), Zdjęcia (Dariusz Wolski, ale już w Prometeuszu wiedzieliśmy, że kosmos mu się udaje), aktorzy (a ja nawet nie lubię specjalnie Matta Damona).
- 3D bla bla bla, przestrzenie kosmiczne, nieprzemierzone krajobrazy obcej planety, a i tak najbardziej z technologii korzystają sceny z cyfrowego pamiętnika Marka, gdzie a) cyferki-literki nie pozwalają nam udawać, że styl zerowy, tylko cały czas wołają on tam jest sam i nie mówi do ludzi, tylko do zimnego sprzętu a za nim pustka wnętrza marsjańskiej stacji, z Markiem na pierwszym planie.
- Język angielski wymyślił wspaniałą kategorię „feelgood movies” i Marsjanin wspiął się wysoko w mojej hierarchii dobroczujków.  Nawet kiedy dzieje się źle, wiemy że bohaterowie dadzą radę. In the face of overwhelming odds, I’m left with only one option, I’m gonna have to science the shit out of this. Kiedy następnym razem będę leżeć chora w łóżku/nieszczęśliwie się snuć w niemocy intelektualnej chętnie sobię powtórzę. Sprytny, inteligenty film na poziomie opowieści i realizacji, czego chcieć więcej?
- Ps. Nie lubię angielskiego słowa. „Martian” kojarzy mi się z Martyrologią, a nie z Marsem. 

There’s a starman waiting in the sky
He’d like to come and meet us
But he thinks he’d blow our mind



Brak komentarzy

Prześlij komentarz

© Agata | WS | X.