Dlaczego postanowiłaś zekranizować książkę Amosa Oza, i to właśnie tę?
Przeczytałam ją siedem, może osiem lat temu i z miejsca się w niej zakochałam. Przede wszystkim dlatego, że tak poetycznie mówi o języku. Z czasem jednak równie mocno zaintrygował mnie wątek rodzinny, relacja syna i matki imigrantki. Ja jestem sama imigrantką w trzecim pokoleniu, a do USA przeprowadziłam się z Izraela jeszcze jako małe dziecko. Tak więc ten wątek jest mi emocjonalnie bardzo bliski. Nie mówiąc już o tym, że Oz jest jednym z bardziej cenionych na świecie pisarzy, a także jednym z moich bohaterów, nie tylko literackich. Był współzałożycielem ruchu Peace Now [najstarsza inicjatywa pokojowa w Izraelu - przyp red. - bardzo kiepski research, który wprowadza czytelnika w błąd, najstarszą inicjatywą było Brit Shalom, przypisek mój], który był i jest niezwykle istotny politycznie, szczególnie w dzisiejszych czasach. Najbardziej na świecie bałam się, że Oz odrzuci to, co zrobiłam. Jego błogosławieństwo dało mi poczucie bezpieczeństwa, zapewniło ochronę przed wszelkimi krzywdzącymi opiniami. On widział film i wyraził swoje poparcie. Doceniam, że dał mi wolność, zaufał i pozwolił z książki, którą kocham, zrobić coś własnego.
[Fragment wywiadu, który ukazał się zimą w Elle? Wysokich Obcasach? Innym tytule, który leżał w Costa Coffee? Nie mam pojęcia, bo zrobiłam zdjęcie tylko temu fragmentowi, bez żadnej adnotacji.]
Kiedy usłyszałam (nawet mogę podać konkretną datę, walentynki 2014 roku), że Natalie Portman postanowiła zekranizować Opowieść o miłości i mroku miałam bardzo mieszane uczucia. Z jednej strony radość, jedna z moich ukochanych książek dostała się na filmowy radar. Sam fakt, że Portman ma podobny gust literacki do mnie sprawił, że myślę o niej cieplej niż dotychczas. Z drugiej - bogata, wielowarstwowa książka, nie potrafiłam sobie wyobrazić przeniesienia jej na ekran z sukcesem. Jednak znów, to że ja nie jestem w stanie, nie znaczy, że zdolniejsi nie podołają. Tu znów wracam do roli wątpiącej - za przenosiny na wielki ekran nie zabrał się, hm, dajmy na to, Terence Malick, tylko debiutantka po drugiej stronie kamery Natalie Portman. (Opinia Oza mnie nie przekonuje, sama Portman nie zapomina w filmie umieścić sceny, w której matka uczy małego Amosa, że lepiej być wrażliwym niż szczerym ;)).
Im bliżej premiery/wizyty w kinie, tym bardziej niedowierzałam, robiąc sobie krzywdę powtórna lekturą (bo zbyt świeża pamięć tekstu zawsze szkodzi traktowaniu filmu jako dzieła osobnego). Nie chcąc jednak pójść z negatywnym nastawieniem, powtarzałam sobie, że i ja jako widz, i Portman jako twórca książkę Amosa Oza uwielbiamy, i nie mogę mieć wyrzutów jeśli zwracamy w niej uwagę na zupełnie inne rzeczy, coś innego jest dla nas ważne…
A po seansie uczucia wciąż mieszane. Oczywiście nie wiem, czy potrafię odciąć się od książki oceniając film, ale spróbuję podsumować debiut reżyserski Natalie Portman bez marudzenia „bo w książce było inaczej” (pewnie nie do końca mi się to uda).
Przede wszystkim Portman okazała się całkiem sprawnym reżyserem. Przepięknie komponuje kadry, dużo uwagi poświęca odpowiedniemu wystylizowaniu danej sceny aby miała odpowiedni nastrój. (Trochę się w tym zapomina, na zasadzie bardziej to ładne niż głębokie, ale filmowego oka odmówić jej nie można). Sprawdza się to szczególnie w scenach marzeń/wspomnień/opowieści snutych przez matkę. W prosty, mocny i dość kameralny sposób umie też pokazać grozę wojny, jak w scenie z postrzeloną kobietą i krwią brudzącą czyste pranie.
Drugą sceną filmu jest ujęcie starego człowieka (czyli dzisiejszego pisarza, autora literackiego pierwowzoru), który przemierza uliczki Jerozolimy i jednym ruchem kamery, bez cięcia przenosimy się w lata czterdzieste, gdzie ów starszy pan podąża za parą z małym chłopcem. Prosty, ładny efekt, a scena ta chwyta mnie za serduszko, bo idealnie wpisuje się w moje postrzeganie Opowieści o miłości i mroku, gdzie stary, wiele rozumiejący już człowiek podąża ścieżkami swojej pamięci, próbuje zrozumieć i złożyć hołd zmarłym. Tylko czy jest ona zrozumiała dla ludzi, którzy nie zetknęli się z powieścią? Nie wydaje mi się, szczególnie, że z offu słyszymy dziwny monolog, paraboliczny opis Jerozolimy-miasta, który zresztą jest dokładnym cytatem z książki.
Podobny zabieg ma miejsce pod koniec filmu, gdy matka i stary pisarz patrzą na siebie przez zalaną deszczem szybę. Scena pełna postaci ze wspomnień i sennych marzeń, której jednak Portman nie umie obronić inaczej niż znów posługując się czytanym z offu fragmentem książki. Miłość reżyserki do adaptowanego tekstu zbyt często przytłacza film, który momentami staje się tylko literackim teledyskiem, ładnie sfilmowanymi obrazami stanowiącymi pretekst do zacytowania kolejnego akapitu z Opowieści o miłości i mroku.
Jeśli w warstwie wizualnej miałabym się czegoś czepiać - delikatnie zaczęłam, ale właściwie chodzi o to że się głośno i z pretensją czepiać będę właśnie: cały film jest skomponowany w barwach szaroniebieskich, nie ma chyba żadnej sceny w której nie posłużono by się zimnymi barwami, dzięki czemu Jerozolima wygląda jak wschodnioeuropejskie miasteczko, małe sztetl żydowskiej diaspory. Wybór dla mnie co najmniej zaskakujący, tym bardziej, że w swojej książce Oz (którego jak łatwo zauważyć słowa Portman bardzo szanuje) bardzo szybko (strona 43 z 590 wg wydania MUZY) ukazuje czytelnikowi mocny kontrast czyli widoki Orientu, jego barwy i zapachy w opozycji do szaroburych, jesiennych miasteczek Europy wschodniej. A Jerozolima u Portman wygląda jak jedno z tych ostatnich. Nie rozumiem, dlaczego przeciwieństwa te nie zostały zachowane, nie wiem czyja to była decyzja, Natalie Portman-reżyserki czy Sławomira Idziaka-operatora, ale uważam to za duży błąd.
Ciemne szarawe barwy za to idealnie łączą się z tonem opowieści, który dla Portman okazuje się zupełnie inny niż dla mnie. Zawsze uważałam Opowieść o miłości i mroku za skąpaną w słońcu historię o miłości, w której nieubłaganie spod powierzchni wypełza mrok. A w kinie się przekonałam, że dla niektórych to zimna opowieść o mroku w której momentami można dostrzec miłość.
Opowieść o miłości i mroku za to kompletnie wykłada się w warstwie opowieści. I tutaj okazuje się, że o ile Natalie Portman radzi sobie z reżyserią, to kompletnie poległa na decyzji o samodzielnym napisaniu scenariusza. Nie wiedziała o czym chce opowiedzieć. O dorastającym chłopcu, przyszłym pisarzu? O matce, zmagającej się z wewnętrznymi demonami. Mam wrażenie, że obie narracje sa równie nieudane. Mamy chłopca, przez którego postrzegamy świat wokół, ale który w zasadzie nic nie robi i niczego emocjonalnie nie przeżywa, co przekłada się na postawę widza. Ot, najbardziej drewniany dziecięcy aktor w Izraelu siedzi/stoi/idzie. Co myślał o matce, ojcu, sytuacji politycznej i znajomych rodziców? Co czuł w czasie jej choroby, kiedy na jego barki spada opieka nad dorosłą osobą? Urywki dostajemy w postaci komentarza starego pisarza słyszanego z offu, ale to jeszcze bardziej oddala nas od postaci chłopca. W pewnym momencie zjawia się nowa postać, którą znów narracja spoza ekranu pozwala zidentyfikować jako przyjaciółkę matki (wiemy, że jest niedobrze, kiedy opowieść cały czas nam mówi i tłumaczy, zamiast pokazać) i która oświadcza „jesteś taki wrażliwy, będziesz pisarzem”. Deus ex machina, rozwój postaci mamy z głowy. Ostatnie sceny z kibucu tylko zaciemniają obraz sytuacji, jak dziwny fakt wyjęty na chybił trafił z życiorysu, który nie ma poparcia we wcześniejszych wydarzeniach. Opowieść o matce nie zachowuje rygoru - Portman nie może się zdecydować, czy obserwujemy ją oczami chłopca, czy też stanowi samodzielną postać? I tak przeskakujemy od podejrzanych przez chłopca sytuacji, podsłuchanych opowieści do scen wyjętych z podświadomości matki. Cały czas dowiadujemy się jednocześnie zbyt dużo i zbyt mało, aż znów, w jednej z ostatnich scen słyszymy podsumowanie dramatu po latach słowami jej od dawna dorosłego syna (nie muszę już chyba dopowiadać, że znów film się posługuje cytatem z książki). Natalie Portman jest doskonała w roli Fani, wstrzymywane emocje wręcz pulsują na ekranie, ale wspaniała rola nie tworzy świetnego filmu (ekhem, Mark Rylance/Most Szpiegów). Film chce coś powiedzieć o Izraelu, ale też szybko z tego rezygnuje i widzimy serię materiałów dokumentalnych zmontowanych w rytm cytatów z powieści Oza.
Czytając rok temu recenzje z Cannes i TIFF-u, natykałam się na opinie, że problemy filmu wynikają ze zbyt wielkiego poszanowania Portman dla materiału źródłowego. Poniekąd się z tym zgadzam, wielokrotnie w czasie filmu miałam wrażenie, że autorka filmu się poddaje, uważając iż nic doskonalszego niż Amos Oz z opowieścią nie zrobi i pozwala płynąć słowom powieści. Tylko że to rola zajęta już przez książkę i widz zostaje z pytaniem po co powstał ten film. Z miłości do pierwowzoru? Sama miłość, samo uwielbienie nie wystarczy, trzeba mieć jeszcze coś na jego temat do powiedzenia.
Smutno mi, że to nie do końca udany film, który chyba bez wcześniejszej lektury się nie broni (ale jeśli widzieliście, a Oza nie czytaliście, jestem BARDZO ciekawa opinii) przede wszystkim dlatego, że nie jestem pewna czy do sięgnięcia po Opowieść o miłości i mroku kogokolwiek zachęca.
ps. Muszę przy okazji poskarżyć się na serwis IMDb, który w absurdalny sposób podpisuje bohaterów filmu. Na pewno miałam genialną minę, gdy zauważyłam rolę Natalie Portman opisaną jako Fania Oz, a jej filmowego męża jako Arie Oza. Nazwisko Oz przyjął pisarz u progu dorosłości, z różnych powodów, a przez cały czas trwania wydarzeń z filmu nazywał się Amos Klausner, jego ojciec był Arie Klausnerem, a matka Fanią Klausner z domu Mussman. Nawet nie trzeba tego wiedzieć, tylko dokładnie przepisać dane z napisów końcowych, od czego w gruncie rzeczy IMDb jest.
Brak komentarzy
Prześlij komentarz