(Tydzień już od Oscarów minął, co w dzisiejszym czasach oznacza całą wieczność… Ale dopiero dziś przychodzę z własnymi spostrzeżeniami, które w wolnych chwilach spisywałam przez ostatnie siedem dni, ech życie. Mam nadzieję, że jednak wciąż zwycięzcy/zwyciężeni was interesują. Na koniec będą zdjęcia w nagrodę za przebrnięcie całego tekstu ;))
Spotlight czyli najlepszy scenariusz, najlepszy film. To jest bardzo dobry film na bardzo ważny temat, zaznaczam nie chcąc być źle zrozumianą, ale czy zasłużył na miano najlepszego? Dla mnie to Wszyscy ludzie prezydenta 2.0 (swoją drogą film uwielbiam i to jeden z tych widzianych zbyt wiele razy), nie proponuje nic nowego w opowieści o dziennikarskim śledztwie. Z drugiej strony bardzo się cieszę, że wygrał film z nietypową strukturą bohatera zbiorowego w centrum, nie jest to typowe dla Hollywood. Bardzo żałuję, że Oscary nie mają kategorii istniejącej na SAG Awards (Screen Actors Guild, sekcja akademii skupiająca aktorów) czyli Best Ensemble. Jak często (może nie aż tak często, ale jednak) zachwycamy się wzajemną interakcją aktorów, tą legendarną chemią? Mniejszym wyzwaniem jest obsadzenie w roli dobrego aktora niż skomponowanie całej obsady tak, aby stanowiła perfekcyjnie zgrany mechanizm.
Big Short czyli scenariusz adaptowany. Nie mam uwag - opowiedział świetną historię, przy okazji w prostych słowach wyjaśniając przeróżne mechanizmy ekonomiczne. Jeden z filmów, które mnie zaskoczyły tym, że podobały mi się aż tak bardzo.
Zjawa czyli zdjęcia, reżyseria, i Leo di Caprio. Nie widziałam, nie zamierzam. Fascynujące studium przypadku, gdy intensywne zabieganie o nagrody Akademii (The team behind The Revenant spent an estimated $8 million chasing Oscars, cytując Scotta Feinberga) totalnie mnie zniechęca do wizyty w kinie. Dwa miesiące prze premierą wiedziałam o tym, że Leo zatrudnił każdego dostępnego konsultanta do spraw oscarowej kampanii (swoją drogą zachwycająca profesja, którą tylko Los Angeles mogło wyprodukować), znałam tysiąc opowieści, o tym jak ciężko było na planie, jakie poświęcenia znosiła ekipa, aby stworzyć arcydzieło przez duże SZ. Co ostatecznie bawi, bo mało kto się na to nabrał, zważywszy na sarkastyczne komentarze innych filmowców:
-I spoke to one Academy voter who told me Leo D has his vote because ‘I’m afraid if he doesn’t get it this time, next time he’ll be hooking his nuts up to a car battery’
-The Revenant was outside the whole time so who's the production designer? God? This is definitely Mad Max for me.
-I rule out Leonardo immediately because it's a ridiculous performance. They are running his campaign based on how hard it was to make the movie, right? I'm tired of hearing about it — that's what he gets paid for! I mean, this was not Nanook of the North [a 1922 docudrama shot in the Arctic], for Christ's sake. Give me a break. He got millions of dollars, and I would assume they had heaters.
-I dislike The Revenant intensely — it's a beautifully shot Road Runner movie, in the sense that Leonardo DiCaprio keeps falling down and getting up, and who cares? I don't.
-I am voting for Mad Max solely because I want to stop The Revenant (Komentarz dla The Hollywood Reporter anonimowego członka Akademii przy głosowaniu na jedną z kategorii, w której swoją drogą wygrał Mad Max. Reszta zresztą z tego samego źródła. Rubryka The Hollywood Reporter o nazwie Brutally Honest Oscar Ballot jest najzabawniejszą/najbardziej interesującą lekturą przed Oscarami - gazeta umawia się na spotkanie z kilkoma członkami Akademii (z każdym z osobna) i wysłuchuje ich procesu rozumowania nad wyborem zwycięzcy w poszczególnych kategoriach obiecując anonimowość. Genialna lektura.
Co do Leo (nie widziałam roli, więc wedle najlepszych tradycji mam wiele do powiedzenia): wolałabym widzieć z nagrodą Fassbendera za Steve’a Jobsa. Wiedziałam jednak od początku, że to się nie zdarzy, bowiem aktor konsekwentnie odmawia prowadzenia oscarowej kampanii…. co stanowi element śmieszno-smutny sam w sobie, jeśli nie odgrywasz rytualnego tańca przed Akademią to Oscara nie dostaniesz…
Aha, i ponieważ jestem małostkowym, pamiętliwym człowieczkiem: wciąż mam problem z Oscarem dla Lubetzky’ego za zdjęcia do Grawitacji. Nagroda w tej kategorii dla filmu, który w przeważającej części powstał na ekranach ludzi od efektów specjalnych? Mam niesmak, i nawet przy zasłużenie nagradzanych zdjęciach do Zjawy moją pierwszą reakcją jest #GrawitacjaNeverForget.
Syn Szawła czyli można by zacytować rytualny żarcik, że zawsze z rozdania nagród wyjdzie zwycięsko film o Holocauście. Udaję, że go nie przytoczyłam, bo węgierska produkcja jest znakomita, poruszająca, mocno chwytająca za gardło. I nie uniknie się tego nawet, jeśli się zaprogramuje na nastawienie „ach, Żydzi, Auschwitz, będzie smutno i pełno historyczno-egzystencjalnych wzruszeń” (przetestowałam). A jeśli chodzi o potrzebę filmów o takiej tematyce, zacytuję doniesienia z Czerwonego Dywanu przed ceremonią rozdania nagród, które przyprawiło mnie o dreszcze z okazji ignorancji świata: Claude Lanzmann, the 90-year-old filmmaker who is the subject of the best documentary short Oscar nominee Claude Lanzmann: Spectres of the Shoah, was refusing to do any interviews after the third member of the press who he stopped to talk to asked him what the Shoah was.
Most Szpiegów czyli Mark Rylance najlepszym aktorem drugoplanowym (swoją drogą wolę o wiele bardziej angielskie określenie supporting actor). Nienajlepszy film, bardzo czarno-biały, z dość nachalną tezą: to film w której mamy bohatera oddychającego w ulgą na widok amerykańskich dzieci przeskakujących przez płot na amerykańskich przedmieściach w opozycji do jego zszokowanej miny na widok ludzi rozstrzeliwanych przy próbie przekroczenia Muru Berlińskiego, z tego typu subtelnymi rozwiązaniami artystycznymi mamy do czynienia. Ale Mark Rylance jedynym (jednym z? ale w tej chwili nie przypominam sobie innego) plusem filmu, jedyna rola, która jest napisana/zagrana bez taplania się w czarno-białych opozycjach. Dużo ludzi liczyło na wygraną Stallone’a, ale jak dla mnie to byłaby nagroda sentymentalna, trochę cukierkowe od zera do bohatera i cieszę się, że sentymenty tu nie wygrały. Bo nie zagrał lepiej od Rylance’a, grał tylko w dużo lepszym filmie (jeśli nie widzieliście jeszcze Creeda, żałujcie).
Ex Machina czyli visual effect (polska nazwa kategorii jest głupia, więc udajemy, że jej nie ma). Jedyny moment, kiedy ucieszyłam się z przegranej Mad Maxa, bo Ex Machina jest dla mnie koszmarnie niedocenionym filmem, w kategorii rozpoznawalności wśród zwykłych widzów. A to tak niezwykle interesujący i doskonały dramat jest. Poza tym, w moim prywatnym filmowym światku udaję, że Alicia Vikander dostała Oscara za grę w tym filmie. Lepsza rola, lepszy film, a poza tym: rola Gerdy w The Danish Portait (Dziewczyna z portretu? nie chce mi się sprawdzać inwencji twórczej polskich dystrybutorów) nie była drugoplanowa, o czym wiele osób pisało. W typowo hollywoodzkim ustawaniu kampanii została tak przedstawiona, by nie musiała konkurować z Brie Larson, o której od godziny zero mówiło się jak o gwarantowanym zwycięzcy.
Mad Max: Fury Road Każdego Oscara witałam wyrzucaniem zaciśniętych piąstek w powietrze, powodując podejrzliwe spojrzenia z fotela obok. Cóż poradzę, ukochany film wszechczasów. (Tak, dobrze czytacie, mnie sama to zaskoczyło, bo wcześniej miałam 158 ulubieńców wedle zasady osiołkowi w żłobie dano. Zamierzałam o nim napisać dawno, dawno temu, ale wstrzymuję się z irracjonalnego powodu jakim jest przeczucie świetnej zabawy podczas pisania tego tekstu. Jak chowanie paczki cukierków na później.)
#OscarsSoWhite Nie wiem, czy jestem w stanie powiedzieć coś, co będzie stanowiło sensowny udział w konwersacji. Za to opowiem o tym, jak kilka tygodni przed rozdaniem nagród siedziałam w kawiarni próbując pracować (Simone de Beauvoir wannabe wciąż we mnie) i przydarzył mi się sąsiedni stolik ze studentami prawa, jak wywnioskowałam z podsłuchanej niechcący rozmowy. Kompletnym szokiem był dla mnie fakt, iż okazało się, że kompletnie nie rozumieją problemu dyskryminacji w Hollywood, nie uznają faktu jego istnienia, a przypadek, że znów 20 najlepszych ról filmowych zagrali biali? No przecież zdolniejsi. To był jeden z tych momentów, w których orientuję się, w jak insularnym środowisku się obracam, podświadomie zakładając, że pewne problemy wszyscy rozumieją podobnie. Wisienką na czubku tortu mojej naiwności jest fakt, że spodziewałabym się większej wrażliwości społecznej po przyszłych prawnikach.
Za to Akademia mnie rozbawiła, gdy głosem Charlize Theron oznajmiła, że tym razem będzie rozdawać nagrody wedle kolejności, w jakich tworzy się filmy. Czyli rozpoczęli od Oscarów za scenariusze. W tym momencie pojawił się sarkastyczny tweet jednego ze śledzonych przeze mnie branżowych komentatorów: well, that’s subtle. Dopowiedział, że chodzi mu o fakt, że dzięki temu od razu Akademia pochwaliła się nominacją dla Straight Outta Compton, jednego z niewielu akcentów etnicznej różnorodności. Jego teza znalazła potwierdzenie kilka minut później, kiedy rozdawano nagrody dla najlepszej aktorki drugoplanowej - bo jak wiadomo, gdy producent ma scenariusz w ręku, obsadzenie tej roli jest jego priorytetem.
#AskHerMore Bardzo mnie ucieszył sarkastyczny komentarz Chrisa Rock’a, prowadzącego galę na temat tego trendu/akcji, czyli aktorki chcą by rozmawiać z nimi na Czerwonym Dywanie nie o sukniach, a o ich filmach. Co dla mnie jest czystą hipokryzją, bo rozumiem, że chcą się chwalić efektami swojej pracy, ale nie udawajmy, że o to chodzi w całym tym spektaklu przechadzania się w bardzo zauważalnych sukienkach godzinę lub dwie przed aktualną ceremonią. Jeśli znani projektanci prześcigają się w obdarowywaniu aktorek sukniami, często szytymi w pojedyńczych egzemplarzach, specjalnie dla danej osoby na ową konkretną uroczystość, a jubilerzy wypożyczają słynne klejnoty (Margot Robbie z naszyjnikiem Wallis Simpson na Oscarach dwa lata temu, wciąż mam ten widok w oczach, och ach), to obłudne jest udawanie, że temat nie istnieje. Dla mnie kuriozalną sytuacją są przeprosiny reporterki (NBC? ABC? Amerykanie mają głupio podobne nazwy swoich telewizji) za „breaking the protocol” podczas pytania o wcale-nie-neutralną suknię Cate Blanchett (o tutaj, jeśli nie pamiętacie). Szczególnie, że -nie udawajmy, że samą sztuką żyjemy - Blanchett swój status zawdzięcza nie tylko rolom filmowym, ale i interesującym stylizacjom.
A skoro o sukienkach mowa, nic mnie w tym roku nie zachwyciło na tyle, bym przechowała obrazek w serduszku/pinterestowej ściance chwały i inspiracji, ale jeśli miałabym wybrać ulubioną, to zdecydowania Olivia Munn w projekcie Stelli MacCartney. Najgorsza: Rooney Mara w Givenchy.
Brak komentarzy
Prześlij komentarz