poniedziałek, 26 września 2016

Przeczytane: Jean de La Bruyere "Charaktery"

Brak komentarzy


Zacznę nietypowo: od pochwały konkretnego wydania. Jean de la Bruyere, Charaktery, Państwowy Instytut Wydawniczy 1965, przekład Anny Tatarkiewicz. Nie wiem jak łatwo je upolować w antykwariatach/w internecie/w zaprzyjaźnionych biblioteczkach, ale mocno polecam. Głównym powodem jest obecność dwóch wstępów-krytyk literackich, i to ach, jakich. Esej (strukturalisty, semiologa, poststrukturalisty - jak trudno mi wyrzucić z siebie jedno ładne i konkretne określenie) Rolanda Barthesa „La Bruyere - od mitu do literatury” oraz Sainte-Beuve’a, twórcy krytyki biograficznej. Lektura tych dwóch tekstów to sama przyjemność, jeśli nie ze względu na samego Bruyere’a i jego twórczość, to z powodu niespodziewanej przyjemności jaką daje niemal-medytacja nad opisywaniem literatury, bezpośrednie zderzenie tak odległych od siebie podejść do tematu.

A same Charaktery? Przebój literacki XVII-wiecznej Francji, złożony z aforyzmów, krótkich komentarzy na temat obyczajów oraz anegdot o naturze ludzkiej na przykładzie możnych pod pseudonimami. To ostatnie chyba najbardziej zaważyło na popularności dzieła: cały Paryż, cała Francja zaczytywała się, próbując zgadnąć kto jest kim. Sięganie po przeboje literackie sprzed stuleci jest jednak zwodnicze. Czasem się bronią, czasem nie, a czasem realizowany pomysł widzieliśmy już w wielu innych dziełach i epokach, i z grzeczności poświęcamy czas prekursorowi.
W tym wypadku dość jest to dość specyficzny koncept literacki, zwulgaryzowany przez różne dziwne kompilacje typu Księga Cytatów na każdą okazję. Warto poświęcić uwagę dziełu, które pokazuje jak wyglądał ten gatunek w oryginale, kiedy całość była stworzona i skomponowana przez jednego autora i stanowiła pewien kompletny obraz poglądów na sprawy wielkie i małe (mamy tu takie rozdziały jak „O wartości człowieka” i „O twórczości” ale również „O życiu towarzyskim i sztuce rozmawiania” czy też „O modach”).  Wrzucałam niegdyś fragmenty m.in. tutaj, tam, i jeszcze tam
Trudno mi powiedzieć coś więcej - jest to książka, która do was trafi, albo nie, w której w krótkiej formie znajdziecie coś dla siebie interesującego lub nie. Zostawię was z cytatem z eseju Barthesa:

„(…) można oczywiście czytać La Bruyere’a w duchu przytakiwania, polując u niego, jak u każdego innego moralisty na maksymę, która w doskonałej formie oddaje tę jedną ranę, której właśnie doznaliśmy od ludzi; ale można też czytać go, podkreślając to wszystko, co dzieli jego świat od naszego i co owa odległość mówi nam o nas samych. (…) wówczas może odnajdziemy współczesny sens jego dzieła.”

czwartek, 25 sierpnia 2016

Obejrzane: "Star Trek Beyond" czyli miłe zaskoczenie

Brak komentarzy
Od razu powiem: nie lubię dwóch pierwszych Star Treków J. J. Abramsa. Aż tak, że gdy usłyszałam pierwsze informacje o tym, że odpowiada za Przebudzenie Mocy bardzo się nie ucieszyłam (pomiędzy George’m „Episodes 1-3” Lukasem a rebootami Star Treków nie miałam wielkich nadziei na przebudzenie franczyzy). Jego tak koszmarne, że aż legendarne lens flares (nie mam pojęcia, jaki jest polski techniczny termin) - jeśli nie wiecie o czym mówię polecam bardzo - oraz inne małe/wielkie problemy dwóch pierwszych części, przede wszystkim jego podejście do opowiadania o startrekowym uniwersum w sposób, który sprawia, że oba filmy wyglądają jak jedno wielkie video audition do roli reżysera Gwiezdnych Wojen. W pierwszym filmie drażniło mnie niemal wszystko, z decyzjami dotyczącymi castingu na czele: Chris Pine jako Kirk (niechęć tak silna, że mi się na parę lat przełożyła na wszelkie jego role aktorskie), Zachary Quinto jako Spock (podobnie), Zoe Saldana - swoją drogą, ciekawi mnie lawina krytyki jako spadła na nią za Ninę (i słusznie) czyli latynoamerykańska aktorka gra czarnoskórą ikonę ruchu praw obywatelskich w świetle obsadzenia jej jako Uhury - pierwszej hollywoodzkiej roli w której czarnoskóra kobieta nie była służącą. A może coś przegapiłam? Generalnie film zapamiętałam jako traumatyczne doświadczenie, a jego najjaśniejszym punktem jest śmierć Chrisa Hemswortha (chyba nie tylko dla mnie, skoro właśnie został zaangażowany jako główny protagonista Star Trek 4). Drugą próbę Abramsa, Star Trek Into Darkness przywitałam wzruszeniem ramion, pogodzona z ogólną kiepskością która tylko zmarnowała Benedicta Cumberbatcha (przy okazji, wielkie franczyzy zupełnie nie potrafią tworzyć złych charakterów).

A przecież moje nastawienie do startrekowego uniwersum zawsze było pełne podskórnej sympatii - ST The Next Generation jest dla mnie silnym wspomnieniem z dzieciństwa, choć nie pamiętam, czy oglądałam z własnej inicjatywy, czy też ktoś w otoczeniu bardzo lubił? Oraz jeden z pełnometrażowych filmów, tytułu nie pamiętam i nie chce mi się sprawdzać, ale fabułę można streścić jako uwolnić orkę w kosmosie (haha, ależ ja jestem zabawna). Pamiętacie? Widzieliście? Załoga Enterprise podróżuje w czasie i odwiedza XXwieczną Ziemię celem kradzieży pary wielorybów, bowiem w ich czasach kosmiczne walenie zniszczą trzecią planetę od słońca, jeśli nie usłyszą głosów swoich pobratymców. Aż sama sobie nie wierzę, że ten scenariusz przeszedł przez cały proces hollywoodzkiej produkcji (oczywiście że dziś nie miałby szans).
Na studiach przeżyłam dość męczący semestr z zajęciami z teorii kultury, który zbyt często zamieniał się w zbyt żarliwe dyskusje o wyższości Gwiezdnych Wojen nad Star Trekiem i odwrotnie. (moja osóbka była tą psują w piaskownicy, która tupała nóżką z okrzykiem „WTF ja tu przyszłam o Geertzu rozmawiać”).

W każdym razie sama się sobą zadziwiłam, gdy trailer do Star Trek Beyond zaskoczył mnie ochotą kupna biletu. Co prawda, jedynym logicznym powodem byli Beastie Boys. What can I say, I’m easy like that.



A może nie uświadamiając sobie tego postanowiłam to trochę wcześniej, gdy usłyszałam o tragicznej śmierci Antona Yelchina (dla tych co nie słyszeli). Wiem, że kołatało mi się po głowie, że ta wizyta w kinie będzie ach, naszym ostatnim spotkaniem. (Bo ja okropnie sentymentalna jestem jeśli o kino chodzi).

I wiecie co? Bardzo, bardzo pozytywnie się zaskoczyłam tym filmem. Niekoniecznie chcę napisać recenzję, bo też niekoniecznie wiele mam o tym filmie do powiedzenia - ale to jest naprawdę przykład bardzo solidnego blockbustera. Nic szczególnie niesamowitego, ani zaskakującego dla średnio obytego kinomana, ale tez nie ma ani jednego momentu w którym byłabym zirytowana banalnością rozwiązań. Nie brzmi nie jakoś szczególnie zachęcająco, ale zapewniam, trudno wyjść z tego filmu rozczarowanym. Wyobraźcie sobie swój ulubiony comfort food (swoją drogą zakładając bloga miałam nadzieję, że zmusi mnie to do wysiłku konstruowania ładnych zdań od początku do końca po polsku- jak widać I’m failed spectaculary). 
Zaskoczyłam się swoim nader emocjonalnym smuteczkiem w serduszku podczas ataku na Enterprise („niszczycie mój statek z dzieciństwa!”) i wręcz namacalną energiczną radością którą niesie scena z użyciem Sabotage Beastie Boysów (ale to bardzo dobry utwór jest) - w retrospekcji podnosi to wartość trailera, bo okazuje się, że wybór muzyki nie był ot tak sobie przypadkowy z gatunku „weźmy jakiś znany przebój dla kontrastu ze światem przedstawionym”.
Przypomniał mi się za to artykuł sprzed paru miesięcy o  Justinie Linie przyszłości Hollywood, który w zasadzie zignorowałam, bo nie w głowie mi były zachwyty nad reżyserem 5 i 6 części Szybkich i Wściekłych (żadnej części nie widziałam, więc bardzo prawdopodobne, że jestem full of shit). Star Trek Beyond udowadnia jego klasę, rzemiosło i kunszt, bo wbrew pozorom bardzo trudno jest zrobić udany film pod brzemieniem olbrzymich oczekiwań wytwórni, ogromnego budżetu, który musi się zwrócić i fanów (o czym się boleśnie przekonał ostatnio David Ayer, reżyser Suicide Squad i znakomitej skądinąd Furii).
Chris Pine mnie o dziwo wreszcie przestał irytować, nie wiem na co to zrzucić, na współpracę z odpowiednim reżyserem? Wiem, że nie jestem w tym odosobniona, bo jak wyczytałam o nim w jednej z recenzji „ finally seeming comfortable in this role”
Zachary Quinto również przestał mnie negatywnie usposabiać, i intensywnie nad tym medytując czyli omijając miejskie korki na rowerze odkryłam przyczynę: nareszcie uporządkowali sytuację z jego brwiami! The Original Spock, aka Leonard Nimoy miał wysokie łuki brwiowe, które pomagały w nadaniu charakterystycznego wyglądu, Quinto ma dość proste i niskie i usilne stylizacje sprawiały, że wyglądał dość kretyńsko. Dowód A i Dowód B, porównanie pierwszej i trzeciej części filmu:





A skoro już o wyglądzie postaci marudzę: nie rozumiem, dlaczego filmowe widowiska zawracają sobie głowę z angażowaniem rozpoznawalnych nazwisk (tu akurat chodzi mi o Idrisa Elbę, ale wrzucam zdjęcie również Oscara Isaaca jako dowód na szerszą skalę zjawiska), skoro decydują się ich zakryć kilogramami charakteryzacji do momentu w którym przestają być rozpoznawalni i mógłby ich zastąpić każdy tani, nieznajomy aktor.





I tyle w zasadzie miałam do powiedzenia, zostawię was na koniec z dwoma fragmentami z recenzji Star Trek Beyond które uważam za bardzo trafne i lepiej bym tego nie ujęła.

There will never be big-budget movie Star Trek like there was in earlier eras—the stakes are too high and studios don’t trust summer audiences to turn out for a cerebral movie in which the characters sit around debating the nature of man. Not when that movie is made for $185 million. So keeping in mind that Beyond has to straddle the line between the brainy nature of classic Trek and provide the adventure and excitement summer movie audiences expect, this is about as good as it’s going to get.

(ten fragment o scenie, którą kompletnie w kinie pominęłam, a która po przeczytaniu poniższego zdania sprawiła, że miałam ochotę puknąć się głowę no ależ oczywiście!)


it’s not hard to pick up on the subtext of the handsome American attempting to make peace between two groups who do not look like him and whom he does not understand failing.

poniedziałek, 18 kwietnia 2016

fragmenty #25 czyli o starości

Brak komentarzy
„Kiedyś, mniej więcej dwa lata przed śmiercią, opowiadał mi o swoim odejściu z tego świata: „Kiedy, nie daj Boże, ginie na polu walki jakiś żołnierz, mołojec, dziewiętnasto-, dwudziestolatek, nu, to jest straszne nieszczęście - ale jeszcze nie tragedia. Umrzeć w moim wieku - to dopiero tragedia! Człowiek taki jak ja, dziewięćdziesięciopięcio-, prawie stulatek, przez tyle lat wstaje codziennie o piątej rano, od prawie stu lat bierze co rano zimny tusz, nawet w Rosji zimny tusz co rano, nawet w Wilnie, już od stu lat je kromkę chleba ze śledziem, pije szklankę czaju i co rano wychodzi na pół godziny, żeby przejść się trochę po ulicy, zimą czy latem, nu, przejść się rano - to żeby zażyć motion! To bardzo dobrze pobudza cyrkulację! A potem dzień w dzień wraca do domu i czyta gazetę, wypija jeszcze jedną szklankę czaju, nu, słowem, to jest tak, że jeśli ten dzielny dziewiętnastoletni bachurczik, nie daj Boże, zostanie zabity, to przecież w ogóle nie zdąży jeszcze nabrać żadnych stałych przyzwyczajeń, bo i kiedy? Ale w moim wieku to już bardzo, bardzo trudno odwyknąć: bo przejść się rano po ulicy - dla mnie to już stare przyczajenie! A zimny tusz - to też przyczajenie. Nawet po prostu żyć - to u mnie już przyczajenie, nu co, po stu latach, kto by potrafił tak od razu zmienić wszystkie swoje przyczajenia? Nie wstawać o piątej rano? Ani tuszu, ani śledzika z chlebem? Ani gazety, ani spaceru, ani szklanki gorącej herbaty? Tragedia!”


Amos Oz Opowieść o miłości i mroku

sobota, 9 kwietnia 2016

Obejrzane: "Opowieść o miłości i mroku"

Brak komentarzy
Dlaczego postanowiłaś zekranizować książkę Amosa Oza, i to właśnie tę?
Przeczytałam ją siedem, może osiem lat temu i z miejsca się w niej zakochałam. Przede wszystkim dlatego, że tak poetycznie mówi o języku. Z czasem jednak równie mocno zaintrygował mnie wątek rodzinny, relacja syna i matki imigrantki. Ja jestem sama imigrantką w trzecim pokoleniu, a do USA przeprowadziłam się z Izraela jeszcze jako małe dziecko. Tak więc ten wątek jest mi emocjonalnie bardzo bliski. Nie mówiąc już o tym, że Oz jest jednym z bardziej cenionych na świecie pisarzy, a także jednym z moich bohaterów, nie tylko literackich. Był współzałożycielem ruchu Peace Now [najstarsza inicjatywa pokojowa w Izraelu - przyp red. - bardzo kiepski research, który wprowadza czytelnika w błąd, najstarszą inicjatywą było Brit Shalom, przypisek mój], który był i jest niezwykle istotny politycznie, szczególnie w dzisiejszych czasach. Najbardziej na świecie bałam się, że Oz odrzuci to, co zrobiłam. Jego błogosławieństwo dało mi poczucie bezpieczeństwa, zapewniło ochronę przed wszelkimi krzywdzącymi opiniami. On widział film i wyraził swoje poparcie. Doceniam, że dał mi wolność, zaufał i pozwolił z książki, którą kocham, zrobić coś własnego.

[Fragment wywiadu, który ukazał się zimą w Elle? Wysokich Obcasach? Innym tytule, który leżał w Costa Coffee? Nie mam pojęcia, bo zrobiłam zdjęcie tylko temu fragmentowi, bez żadnej adnotacji.]

Kiedy usłyszałam (nawet mogę podać konkretną datę, walentynki 2014 roku), że Natalie Portman postanowiła zekranizować Opowieść o miłości i mroku miałam bardzo mieszane uczucia. Z jednej strony radość, jedna z moich ukochanych książek dostała się na filmowy radar. Sam fakt, że Portman ma podobny gust literacki do mnie sprawił, że myślę o niej cieplej niż dotychczas. Z drugiej - bogata, wielowarstwowa książka, nie potrafiłam sobie wyobrazić przeniesienia jej na ekran z sukcesem. Jednak znów, to że ja nie jestem w stanie, nie znaczy, że zdolniejsi nie podołają. Tu znów wracam do roli wątpiącej - za przenosiny na wielki ekran nie zabrał się, hm, dajmy na to, Terence Malick, tylko debiutantka po drugiej stronie kamery Natalie Portman. (Opinia Oza mnie nie przekonuje, sama Portman nie zapomina w filmie umieścić sceny, w której matka uczy małego Amosa, że lepiej być wrażliwym niż szczerym ;)).


Im bliżej premiery/wizyty w kinie, tym bardziej niedowierzałam, robiąc sobie krzywdę powtórna lekturą (bo zbyt świeża pamięć tekstu zawsze szkodzi traktowaniu filmu jako dzieła osobnego). Nie chcąc jednak pójść z negatywnym nastawieniem, powtarzałam sobie, że i ja jako widz, i Portman jako twórca książkę Amosa Oza uwielbiamy, i nie mogę mieć wyrzutów jeśli zwracamy w niej uwagę na zupełnie inne rzeczy, coś innego jest dla nas ważne…

A po seansie uczucia wciąż mieszane. Oczywiście nie wiem, czy potrafię odciąć się od książki oceniając film, ale spróbuję podsumować debiut reżyserski Natalie Portman bez marudzenia „bo w książce było inaczej” (pewnie nie do końca mi się to uda).

Przede wszystkim Portman okazała się całkiem sprawnym reżyserem. Przepięknie komponuje kadry, dużo uwagi poświęca odpowiedniemu wystylizowaniu danej sceny aby miała odpowiedni nastrój. (Trochę się w tym zapomina, na zasadzie bardziej to ładne niż głębokie, ale filmowego oka odmówić jej nie można). Sprawdza się to szczególnie w scenach marzeń/wspomnień/opowieści snutych przez matkę. W prosty, mocny i dość kameralny sposób umie też pokazać grozę wojny, jak w scenie z postrzeloną kobietą i krwią brudzącą czyste pranie.
Drugą sceną filmu jest ujęcie starego człowieka (czyli dzisiejszego pisarza, autora literackiego pierwowzoru), który przemierza uliczki Jerozolimy i jednym ruchem kamery, bez cięcia przenosimy się w lata czterdzieste, gdzie ów starszy pan podąża za parą z małym chłopcem. Prosty, ładny efekt, a scena ta chwyta mnie za serduszko, bo idealnie wpisuje się w moje postrzeganie Opowieści o miłości i mroku, gdzie stary, wiele rozumiejący już człowiek podąża ścieżkami swojej pamięci, próbuje zrozumieć i złożyć hołd zmarłym. Tylko czy jest ona zrozumiała dla  ludzi, którzy nie zetknęli się z powieścią? Nie wydaje mi się, szczególnie, że z offu słyszymy dziwny monolog, paraboliczny opis Jerozolimy-miasta, który zresztą jest dokładnym cytatem z książki.
Podobny zabieg ma miejsce pod koniec filmu, gdy matka i stary pisarz patrzą na siebie przez zalaną deszczem szybę. Scena pełna postaci ze wspomnień i sennych marzeń, której jednak Portman nie umie obronić inaczej niż znów posługując się czytanym z offu fragmentem książki. Miłość reżyserki do adaptowanego tekstu zbyt często przytłacza film, który momentami staje się tylko literackim teledyskiem, ładnie sfilmowanymi obrazami stanowiącymi pretekst do zacytowania kolejnego akapitu z Opowieści o miłości i mroku.

Jeśli w warstwie wizualnej miałabym się czegoś czepiać - delikatnie zaczęłam, ale właściwie chodzi o to że się głośno i z pretensją czepiać będę właśnie: cały film jest skomponowany w barwach szaroniebieskich, nie ma chyba żadnej sceny w której nie posłużono by się zimnymi barwami, dzięki czemu Jerozolima wygląda jak wschodnioeuropejskie miasteczko, małe sztetl żydowskiej diaspory. Wybór dla mnie co najmniej zaskakujący, tym bardziej, że w swojej książce Oz (którego jak łatwo zauważyć słowa Portman bardzo szanuje) bardzo szybko (strona 43 z 590 wg wydania MUZY) ukazuje czytelnikowi mocny kontrast czyli widoki Orientu, jego barwy i zapachy w opozycji do szaroburych, jesiennych miasteczek Europy wschodniej. A Jerozolima u Portman wygląda jak jedno z tych ostatnich. Nie rozumiem, dlaczego przeciwieństwa te nie zostały zachowane, nie wiem czyja to była decyzja, Natalie Portman-reżyserki czy Sławomira Idziaka-operatora, ale uważam to za duży błąd. 
Ciemne szarawe barwy za to idealnie łączą się z tonem opowieści, który dla Portman okazuje się zupełnie inny niż dla mnie. Zawsze uważałam Opowieść o miłości i mroku za skąpaną w słońcu historię o miłości, w której nieubłaganie spod powierzchni wypełza mrok. A w kinie się przekonałam, że dla niektórych to zimna opowieść o mroku w której momentami można dostrzec miłość. 

Opowieść o miłości i mroku za to kompletnie wykłada się w warstwie opowieści. I tutaj okazuje się, że o ile Natalie Portman radzi sobie z reżyserią, to kompletnie poległa na decyzji o samodzielnym napisaniu scenariusza. Nie wiedziała o czym chce opowiedzieć. O dorastającym chłopcu, przyszłym pisarzu? O matce, zmagającej się z wewnętrznymi demonami. Mam wrażenie, że obie narracje sa równie nieudane. Mamy chłopca, przez którego postrzegamy świat wokół, ale który w zasadzie nic nie robi i niczego emocjonalnie nie przeżywa, co przekłada się na postawę widza. Ot, najbardziej drewniany dziecięcy aktor w Izraelu siedzi/stoi/idzie. Co myślał o matce, ojcu, sytuacji politycznej i znajomych rodziców? Co czuł w czasie jej choroby, kiedy na jego barki spada opieka nad dorosłą osobą? Urywki dostajemy w postaci komentarza starego pisarza słyszanego z offu, ale to jeszcze bardziej oddala nas od postaci chłopca. W pewnym momencie zjawia się nowa postać, którą znów narracja spoza ekranu pozwala zidentyfikować jako przyjaciółkę matki (wiemy, że jest niedobrze, kiedy opowieść cały czas nam mówi i tłumaczy, zamiast pokazać) i która oświadcza „jesteś taki wrażliwy, będziesz pisarzem”. Deus ex machina, rozwój postaci mamy z głowy. Ostatnie sceny z kibucu tylko zaciemniają obraz sytuacji, jak dziwny fakt wyjęty na chybił trafił z życiorysu, który nie ma poparcia we wcześniejszych wydarzeniach. Opowieść o matce nie zachowuje rygoru - Portman nie może się zdecydować, czy obserwujemy ją oczami chłopca, czy też stanowi samodzielną postać? I tak przeskakujemy od podejrzanych przez chłopca sytuacji, podsłuchanych opowieści do scen wyjętych z podświadomości matki. Cały czas dowiadujemy się jednocześnie zbyt dużo i zbyt mało, aż znów, w jednej z ostatnich scen słyszymy podsumowanie dramatu po latach słowami jej od dawna dorosłego syna (nie muszę już chyba dopowiadać, że znów film się posługuje cytatem z książki). Natalie Portman jest doskonała w roli Fani, wstrzymywane emocje wręcz pulsują na ekranie, ale wspaniała rola nie tworzy świetnego filmu (ekhem, Mark Rylance/Most Szpiegów). Film chce coś powiedzieć o Izraelu, ale też szybko z tego rezygnuje i widzimy serię materiałów dokumentalnych zmontowanych w rytm cytatów z powieści Oza. 

Czytając rok temu recenzje z Cannes i TIFF-u, natykałam się na opinie, że problemy filmu wynikają ze zbyt wielkiego poszanowania Portman dla materiału źródłowego. Poniekąd się z tym zgadzam, wielokrotnie w czasie filmu miałam wrażenie, że autorka filmu się poddaje, uważając iż nic doskonalszego niż Amos Oz z opowieścią nie zrobi i pozwala płynąć słowom powieści. Tylko że to rola zajęta już przez książkę i widz zostaje z pytaniem po co powstał ten film. Z miłości do pierwowzoru? Sama miłość, samo uwielbienie nie wystarczy, trzeba mieć jeszcze coś na jego temat do powiedzenia.
Smutno mi, że to nie do końca udany film, który chyba bez wcześniejszej lektury się nie broni (ale jeśli widzieliście, a Oza nie czytaliście, jestem BARDZO ciekawa opinii) przede wszystkim dlatego, że nie jestem pewna czy do sięgnięcia po Opowieść o miłości i mroku kogokolwiek zachęca.


ps. Muszę przy okazji poskarżyć się na serwis IMDb, który w absurdalny sposób podpisuje bohaterów filmu. Na pewno miałam genialną minę, gdy zauważyłam rolę Natalie Portman opisaną jako Fania Oz, a jej filmowego męża jako Arie Oza. Nazwisko Oz przyjął pisarz u progu dorosłości, z różnych powodów, a przez cały czas trwania wydarzeń z filmu nazywał się Amos Klausner, jego ojciec był Arie Klausnerem, a matka Fanią Klausner z domu Mussman. Nawet nie trzeba tego wiedzieć, tylko dokładnie przepisać dane z napisów końcowych, od czego w gruncie rzeczy IMDb jest.

piątek, 1 kwietnia 2016

fragmenty #24 czyli o czytaniu

Brak komentarzy
„Kto sedna opowieści doszukuje się w przestrzeni pomiędzy utworem, a tym, kto go napisał - ten błądzi. Szukać należy nie między dziełem a autorem, lecz raczej pomiędzy tekstem a jego odbiorcą. 
Nie chcę przez to powiedzieć, że nie ma czego szukać między tekstem, a jego autorem - jest miejsce dla badań biograficznych, i nawet plotka ma swój smak. Możliwe, że nawet badanie tła biograficznego, na którym powstawały rozmaite dzieła, ma w sobie jakiś dyskretny wymiar plotkarski. Może nie należy odnosić się do plotki z lekceważeniem: jest ona pospolitą kuzynką literatury pięknej. Wprawdzie literatura raczej nie podałaby jej ręki na ulicy, ale nie można nie dostrzec ich rodzinnego podobieństwa, wyrażającego się wszak w odwiecznym, powszechnym instynkcie podpatrywania sekretów bliźniego.
(…)
Otóż polem, które woli zaorać wytrawny czytelnik, czytając literaturę piękną, nie jest przestrzeń pomiędzy tekstem a jego autorem, tylko między nim samym a słowem, które czyta. Zamiast pytać „Czy za studenckich czasów Dostojewski naprawdę mordował i grabił stare wdowy?” taki czytelnik stawia się w miejscu Raskolnikowa, aby samemu doświadczyć zgrozy, rozpaczy i dojmującej nędzy zmieszanej z napoleońską butą, iluzji wielkości i trawiącego głodu, samotności, żądzy i wyczerpania aż po pragnienie śmierci - i dokonać porównania (którego wynik niechaj pozostanie tajemnicą) nie między bohaterem opowiadania a rozmaitymi awanturami z życia jego autora, lecz między ową postacią a twoim najskrytszym „ja”, udręczonym, nieszczęsnym, szalonym i zbrodniczym, tym przerażającym monstrum, które więzisz głęboko w najciemniejszym lochu, aby nikt nigdy nie domyślił się, uchowaj Boże, jego istnienia, nawet rodzice i najbliżsi, i aby nie uciekli przed tobą w panicznym strachu, jak się ucieka przed potworem. Czytając więc historię Raskolnikowa, możesz - pod warunkiem, że jesteś dobrym czytelnikiem, a nie zwykłym plotkarzem - wprowadzić go do środka, do własnych kazamatów i mrocznych labiryntów, poprzez wszystkie kraty, aż do najgłębszego lochu, aby pokazać mu swoje najbardziej wstydliwe i hańbiące potwory, zestawić monstrum Dostojewskiego z własnym. W zwykłym życiu nie mógłbyś ich porównać, bo przenigdy nie ujawniłbyś ich żadnej żywej istocie, nawet szeptem, w łóżku, osobie, która sypia z tobą w nocy.”



Amos Oz Opowieść o miłości i mroku


ps. kiedyś Pożeracz chciał o tym porozmawiać.

środa, 30 marca 2016

Książki kupiłam: listopad-marzec

Brak komentarzy

Powracam po przerwie do publikowania swoich zakupów książkowych, z nieco samolubnego powodu: odkryłam, że bardzo miło mieć miejsce referencji, z którego mogę się dowiedzieć kiedy i dlaczego się na dane dzieło zdecydowałam. A poza tym, wedle statystyk, to są zawsze chętnie czytane wpisy :) Sporo tego (choć jak na kilkumiesięczny okres czasu, może nie aż tak dużo?), i mam nadzieję, że o niczym nie zapomniałam. Choć na pewno jedna książka się gdzieś zawieruszyła i do zestawu nie trafi.


Tomasz Adam Pruszak O ziemiańskim świętowaniu. Tradycje świąt Bożego Narodzenia i Wielkiej Nocy Znalazłam pod choinką z myślą „no to już naprawdę ktoś nie miał pomysłu co mi podarować”. Opinii nie zmieniłam, ale książka mnie pozytywnie zaskoczyła, już po kolacji wigilijnej przeczytałam pierwszą połowę (czyli Boże Narodzenie) przy jednym posiedzeniu. Druga część - o tradycjach wielkanocnych - czekała na te święta, ale ups, nie sięgnęłam. Pomimo to bardzo polecam, bo nie dość, że dokładnie opisuje zwyczaje z różnych, odległych od siebie stron dawnej Polski, to jeszcze okrasza to mnóstwem osobistych wspomnień i cytatów, jak np. Wańkowicz i kutia czyli „cztery paskudztwa ku tradycji przyrządzone, których nikt nigdy nie tykał. Babka tylko, jako pani domu musiała spróbować każdej potrawy i podlać <<sytą>>, bo inaczej nadchodzący rok nie dałby dostatku. Krzywiła się, ale mus to mus.” Takich perełek z życia wziętych, nieco odczarowujących legendy mnóstwo.

Salman Rushdie Dwa lata, osiem miesięcy i dwadzieścia osiem nocy Jak powyżej. Banalny sposób na prezent dla mnie - zerknąć na półkę i sprawdzić którego Rushdiego mam tylko w jednej wersji językowej. Swoją drogą smutne książkowo były te święta, szczególnie że rok wcześniej panowało pod choinką rozpasanie. Nawet moja prawie-że standardowa karta prezentowa do Empiku (genialny prezent, który działał cały rok, czyli co parę miesięcy szperałam z nią na internetowych promocjach - polecam wszystkim) zmieniła się w kartę do Sephory… Chyba ludzie wokół uznali, że już dość mi tego intelektualnego marazmu. A jeśli chodzi o samą powieść, przytoczę Italo Calvino, którego cytat Rushdie umieszcza jako motto powieści: Zamiast zmusić się do napisania książki, która powinienem napisać, powieści, której się po mnie spodziewano, spłodziłem taką książkę, jaką sam chciałbym przeczytać, pióra nieznanego autora, z innej epoki i innego kraju, znalezioną na strychu.

Grzegorz Dziamski Sztuka po końcu sztuki Udany prezent! Książka Dziamskiego jest kontynuacją pierwszej („Lata dziewięćdziesiąte” - przypis mój ;)) i opisuje wydarzenia w sztuce światowej i polskiej po latach dziewięćdziesiątych.

Brandon Sanderson Warbreaker Mając do wydania darmowe punkty w Empiku błądziłam bez celu po stronie, aż kliknęłam Sandersona. Bo: 1) zachwyca mnie jego kreatywność, to że potrafi wciąż i wciąż wymyślać nowe, interesujące i logicznie spójne nowe światy z ciekawymi systemami magicznymi. Kolory które są magią? System polityczny w którym arystokracją są bogowie, a jeden z nich wątpi w swą boską naturę? Choć z konkretnymi postaciami idzie mu trochę gorzej; 2) Standalone. Czy jak kto woli powieść, która broni się sama i opowiada jedną, skończoną historię. Bo męczy mnie powoli fakt, że większość polecanych książek z gatunku wymaga przebrnięcia przez kilka tomów/oczekiwania na następne. Aha, i kolejny przykład mojej postępującej nieufności wobec polskich tłumaczy, szczególnie fantastyki: zobaczyłam tytuł Siewca wojny i zrobiłam w tył zwrot do oryginału.

Roger Caillois Odpowiedzialność i styl Francuski krytyk literacki, filozof, socjolog, jeden z tych już klasycznych myślicieli i zbiór jego esejów takich jak Od baśni do science-fiction czy Powieść kryminalna czyli jak intelekt opuszcza świat, aby oddać się tylko grze, i jak społeczeństwo wprowadza z powrotem swoje problemy w igraszki umysłu (piękny tytuł, nieprawdaż?). Muszę się tu podzielić opowieścią, jak zostałam właścicielką tej książki, gdyż nie zapłaciłam ani złotówki. W obcym mieście Łodzi byłam osobą towarzyszącą w wizycie w bibliotece i oczekując na załatwienie się spraw zwróć/wypożycz, w hallu znalazłam półkę z książkami, które biblioteka postanowiła oddać za darmo komukolwiek kto zechce: oczywiście skorzystałam. Tutak moje wielkie WTF, dlaczego biblioteki (przynajmniej jedna sztuka) pozbywają się tak klasycznych pozycji?!?

Richard Castle Fala upału Znalazłam w Taniej Książce i kupiłam dla mamy, która może nie jest fanką, ale ogląda regularnie. (Ja obejrzałam tylko pierwszy sezon - podobał się. Taki serialowy odpowiednik comfort food). Książka wróciła do mnie, bo pierwotna adresatka przeczytała i książek - oprócz kucharskich - nie chomikuje. Pozostało mi tylko przeczytać i znów podać dalej.

Hubert Selby Jr. Piekielny Brooklyn Tania książka cd. Miałam na liście poszukiwanych od pewnego czasu. Powody? „Piekielny Brooklyn” to debiut literacki jednego z największych pisarzy amerykańskich, autora sfilmowanej w 2000 roku przez Darrena Aronofsky’ego powieści „Requiem dla snu”.

Mary Ann Shaffer, Annie Barrows Stowarzyszenie miłośników literatury i placka z kartoflanych obierek Znów Tania Książka, tym razem impuls i nagłe natchnienie/potrzeba. Nie będę ukrywać, tytuł mnie skusił oraz obietnica z obwoluty o akcji toczącej się na Guernsey. A że wyspa ta jest w mojej trójce upragnionych, zaplanowanych podróży nie mogłam sobie odmówić. Mam głupi plan (który może ulec zmianie), żeby książkę zachomikować na ów wyjazd… Co przy fakcie, że choć wszystkie praktyczne informacje podróżne sprawdzone, wyjazd stoi pod znakiem zapytania w kwestii daty (kiedyś-zaniedługo): źle to wróży lekturze.

Lee Child Poziom śmierci Pierwsza powieść z cyklu o Jacku Reacherze. Planowana od dawna, ale jak na złość znajdowałam dotychczas niemal wszystkie późniejsze tomy oprócz pierwszego, na który się uparłam. Nieco irracjonalne, bo z tym cyklem jak z Herkulesem Poirot Agathy Christie, nie ma znaczenia gdzie się zacznie. Znalazłam w kiosku, ups, wróć, saloniku prasowym (bawi mnie to określenie) za 6,90? 8,90? Bardzo ciekawi mnie mechanizm sprzedawania książek za grosze na stoiskach z prasą. Wiecie może jak to dokładnie działa? Jestem bardzo ciekawa na jakiej zasadzie się to opłaca.

Andrew O’Hagan Rozważania psa Mafa i jego przyjaciółki Marylin Monroe Polecane przez Goodreads. Nie mogłam nie skusić się na tytuł, który mówi sam za siebie. Ale jeszcze dopowiem za okładką: Maf jest maltańczykiem. Marylin Monroe dostała go od Franka Sinatry. Maf ma skłonności do filozofowania i nosi obrożę po słynnym psie Virginii Woolf. Towarzyszy swej coraz bardziej sfrustrowanej pani w ostatnich latach jej życia. Uczestniczy w seansach terapeutycznych, w przyjęciach dla filmowców i literatów, w lekcjach gry aktorskiej i wspólnie z nią czyta listy Freuda… Zaskakująca powieść pełna znanych postaci i ich psów jest tyleż pomysłową biografią Marylin Monroe, co pełną ciekawych spostrzeżeń panoramą artystycznego i intelektualnego życia Ameryki początku lat 60. 


Luther Blissett Q Taniec śmierci Nie ukrywam, chyba najżywsze bicie serduszka wzbudza ten tytuł wśród moich ostatnich zdobyczy. Wpadłam na niego w moich rekomedacjach na Goodreads, i po wstępnym zapoznaniu się stwierdziłam: muszę mieć, a przynajmniej przeczytać. Przede wszystkim: autor. Luther Blissett to wielofunkcyjny pseudonim, pod którym ukrywa się czwórka młodych włoskich pisarzy. „Blissett” to „otwarta osobowość” w latach 1994-1999 przyjęta i podzielana przez setki hakerów i działaczy kultury w ramach tzw. Luther Blissett Project tworzących coś na kształt „ludowego bohatera” epoki informacji i koordynującego różnorodne, często prześmiewcze kampanie w mediach. Więcej informacji na „jego” stronie w Wikipedii. Treść także zapowiada się wspaniale: Do bezlitosnej walki - na śmierć i życie - stają dwaj wrogowie. Jeden to były student teologii, anabaptysta, zwolennik nowych idei religijnych, który wierzy w nastanie Królestwa Bożego na Ziemi. Drugi to przebiegły zdrajca, donosiciel, demoniczny agent inkwizycji na usługach członka rady papieskiej i późniejszego papieża Gianpietra Carafy - tajemniczy szpieg znany jako Q. Muszę jednak zauważyć, że męczą mnie porównania do „Imienia róży”. Rozumiem skąd się one biorą, ale zbyt często książki, która opowiadają o dawnych czasach, religii/mają intrygę kryminalną podlegają tanim sztuczkom wydawnictw. 
Ach, i jeszcze jednym elementem, który przyciąga mnie do tej książki są entuzjastyczne słowa Thoma Yorke’a z Radiohead  Oh it’s fucking ace! But my missus, that’s her specialist field, so she’s been explaining it to me all the way through. Medieval church carnage. It’s mental. I want to get it made into a film. That’s my next mission. (Partnerka Yorke’a ukończyła szkołę sztuk pięknych we Florencji i ma doktorat z ilustracji do Boskiej Komedii Dantego).

Orhan Pamuk Nazywam się Czerwień Literacki Nobel na którego mam ochotę od lat, ale jakoś mnie omija przyjemność. Stojąc w księgarni, musząc sobie wybrać (długa historia) jedną pozycję, stałam trzymając w rekach Pamuka i Dukaja… Wygrała literatura turecka i wspaniale zapowiadająca się fabuła: Jest rok 1591. W Stambule pada śnieg i właśnie polała się krew - zamordowano jednego z miniaturzystów, którzy w sekrecie ilustrują dla sułtana tajemniczą księgę. Oczywiście dowiaduję się, że będzie to kryminalna intryga na miarę Imienia róży - wprawdzie to nie słowa anonima z okładki, a Pawła Huelle z jego recenzji z Gazety Wyborczej (Wydawnictwo Literackie jednak nie umiało sobie odmówić przytoczenia), ale spowodowało u mnie zniecierpliwione prychnięcie. Rozumiecie, co mam na myśli mówiąc o  nadużywaniu porównania? Wolę cytat z New York Times Book Review: Pamuk to genialny pisarz, a „Nazywam się Czerwień” to jego najdoskonalsza próba opisania konfliktu pomiędzy Wschodem a Zachodem. To książka po brzegi wypełniona subtelnością i grzechem.

Franz Kafka Zamek Bo wstyd przyznać, po dzień dzisiejszy przeczytałam tylko Proces. Czas to zmienić.

piątek, 18 marca 2016

Niekoniecznie recenzja: "Smak życia" Agnieszki Maciąg

Brak komentarzy

Kiedyś już wspominałam: moja mama to chodzący talent i pasja kulinarna. Dużo gotuje, dużo eksperymentuje i dużo czyta/ogląda. Co za tym idzie, kupuje przeróżne nowe, błyszczące książki pełne ładnych zdjęć i przepisów, które potem zalegają na półkach. W tym momencie na scenie zjawiam się ja, przeglądam i oglądam, czasem coś znajdę, co chciałabym spróbować zrobić/zjeść i książkę anektuję.


Nie jestem wybitną kucharką, ha, nie jestem nawet pewna czy lubię gotować (w porywach niespodziewanych chęci co parę tygodni/miesięcy się nie liczy). Ale bardzo lubię piec, przyrządzać desery i nieskromnie powiem, że naprawdę nieźle sobie na tym polu radzę. Gwyneth Paltrow w swojej książce kucharskiej (jedna z tych spoczywających w biblioteczce mojej mamy) cytuje nie pamiętam czyje zdanie, o tym, że ludzie dzielą się na kucharzy i piekarzy. Albo jest się skłonnym do improwizacji, albo do aptekarskiego przestrzegania reguł. Coś w tym jest, bo mnie relaksuje rygorystyczne podążanie za przepisem - nawet jeśli planuję zmianę, to jest ona wcześniej przemyślana i zaplanowana. Za to białej gorączki dostaję gdy moja mama mówi dodaj na oko. W drugą stronę też to działa, mord w jej oczach widzę, gdy po raz kolejny upierdliwie się pytam ale ile dokładnie mam dodać? Nie jesteśmy w kuchni kompatybilne.
Opowiadam to, żeby zaznaczyć, że bardzo dobra jestem w podążaniu za tekstem i wina w poniższej opowieści nie leży we mnie.

Smak życia pożyczyłam sobie zachęcona przepisem na cytrynowo-migdałowe ciasteczka, z bardzo przyjemnym wstępem o terapeutycznym zapachu wypieków w zimowe dni. Ech, te marketingowe zabiegi. W zeszycie mojej babci widnieje co najwyżej nazwa „Sernik Pani Halinki”, a gdy zapytam o komentarz słyszę Koleżanka z pracy. Smaczny był. 
Wracając do ciastek z książki: nie wiem, jak inaczej je opisać niż używając pięknego angielskiego słówka craptastic. Wychodzi z nich kompletne zero, brak ciastka, rozpadają się już na etapie produkcji. Próbowałam robić je dwa razy, po czym udałam się skruszona do mamy, że może przepisy pani Maciąg mnie przerastają kulinarnie. Mama, czyli brawura, odwaga i doświadczenie zabrała się do testowania przepisu. Również po dwóch próbach uznała go za absolutnie beznadziejny. I nie chodzi o to, że niesmaczny, po prostu wychodzi z tego wielkie sypkie nic.

Dwie próby dwóch osób - możliwe, że do trzech razy sztuka. Nie próbowałam też żadnego innego przepisu, więc trudno mi wyrokować o całej książce. Ale po fatalnych doświadczeniach z ciastkami, z bardzo złym przepisem kompletnie nie mam ochoty marnować swojego czasu i produktów ryzykując podobne doświadczenia. Bardzo subiektywnie książki nie polecam.


© Agata | WS | X.